Kilka
godzin wcześniej.
Wang Fu, ostatni z wielkich Strażników
miraculów, siedział ze skrzyżowanymi nogami na starej, wytartej bambusowej
macie rozłożonej w jego salonie. Starzec usilnie próbował wyciszyć umysł i
odprężyć ciało, jednak za każdym razem gdy zamykał oczy, wracały do niego
wspomnienia ostatniej nocy- potężna bestia niepodobna do niczego, z czym
wybrani przez niego bohaterowie mierzyli się do tej pory. Chociaż stwór nie
grzeszył urodą, nie wygląd Scorpiusa wstrząsnął Strażnikiem, a sposób w jaki
powietrze wokół niego drgało, jakby naładowanie dziwną energią; oraz głos,
który Fu usłyszał na ułamek sekundy, gdy zbliżył się do akumy. Ciepły i pełen
mocy baryton, którego nie pomyliłby z żadnym innym, chociaż ostatnio słyszał go
ponad sto lat temu…
Odrzucił od siebie tą niedorzeczną myśl. To
nie może być On. To niemożliwe. Podobnych jemu jest pewnie tysiące, a
ty, stary durniu, dajesz się ponieść wyobraźni. Podniósł się z podłogi,
stękając z wysiłku gdy jego stare kości wyraziły dezaprobatę. Fu spróbował
podeprzeć się prawą ręką, ale niefortunnie dotknął jednej z brunatnych plam,
które pozostały po prowizorycznym gabinecie medycznym. Krew Czarnego Kota. Krew
ilu ludzi musi zbroczyć twoje ręce, byś w końcu czegoś się nauczył? Przez
chwilę Fu był pewien, że słyszy szept, niski pomruk niosący się po małym
mieszkaniu jak dym w pożarze. Szybko jednak zmusił się do odepchnięcia od
siebie wrażenia. Herbata, tego mi potrzeba. Ukoi nerwy, przywróci spokój. Starzec
poczłapał do niewielkiej, ale schludnej kuchni i postawił czajnik nad
palnikiem. Gdy błękitne płomienie zaczęły lizać jego metalowy spód, Fu sięgnął
po puszkę z herbatą, która od razu wydała mu się zbyt ciężka. Nie zdziwił go
widok śpiącego w listkach melisy i tymianku małego, zielonego kwami. Wayzz
pochrapywał cicho, wprawiając suche liście w ruch, błogo nieświadom niczego, co
działo się wokoło. Zawsze tak robił, gdy potrzebował regeneracji, albo coś
wyjątkowo go zdenerwowało. On też to wyczuwał- budzące się do życia zło, które
od setek lat czuwało na straży uśpionego nieporządku.
Strażnik odłożył puszkę na miejsce
najdelikatniej jak potrafił, po czym sięgnął po inną. Był właśnie w trakcie
wsypywania jej do małego imbryczka, gdy ciszę zakłóciło ciche, nieśmiałe
pukanie. Fu odłożył puszkę i skierował się w stronę drzwi wyjściowych. Był
słoneczny poranek, na chwilę przed programem, w którym Nadja przekaże widzom
historię Leo, a Alec zorganizuje Festiwal Żałości na oczach nieszczęsnej żony
zmarłego komika. Nic nie zapowiadało kolejnego ataku. Nic nie zapowiadało
nadchodzącego gościa.
Staruszek spojrzał przez wizjer w drzwiach i
zobaczył chłopca. Małego, na oko sześcioletniego. Przydługie, kruczoczarne
włosy sterczały we wszystkie strony spod zbyt dużej czapki z daszkiem i dużym
symbolem naszej Wybawicielki, Niesamowitej Biedronki. Drobną buzię zdobił
szeroki uśmiech, jakby chłopiec właśnie miał dostać długo wyczekiwany prezent.
Oczy skrywał cień rzucany przez daszek basebolówki, ale można się było w nich
spodziewać tego samego wyrazu radosnego zniecierpliwienia. Fu otworzył drzwi i
stanął twarzą w twarz z przybyszem.
-Witaj,
młodzieńcze, w czym mogę ci pomóc?- Posłał gościowi najprzyjaźniejszy uśmiech,
ignorując głośny pisk czajnika nawołujący z kuchni. Zaraz się tym zajmie, mały
pewnie się zgubił…
-Szukam
pana Fu.- Chłopiec odpowiedział z właściwą małym dzieciom, komicznie staranną
dykcją, nie unosząc głowy.
-W
takim razie, znalazłeś go… mnie.- Fu starał się zignorować złe przeczucia które
z każdą chwilą zaczynały w nim narastać. Dopiero teraz zauważył, że mały stoi w
bezruchu, nie kiwając się na boki lub wiercąc jak wszystkie sześciolatki. A
może tylko mu się wydaje? To pewnie nic takiego, tylko paranoja starego dziada.
Pierwszy
z Ostatnich Błędów starego mistrza.
-Wiem.-
Szeroki uśmiech zmienił się nieznacznie. Stał się bardziej stonowany, dojrzały.
Gość uniósł lekko głowę, krzyżując spojrzenie skośnych oczu starca ze swoim i
serce strażnika miraculów przeszyła parząca igła przerażenia. Ignorując reakcję na swoje przybycie, chłopiec wyminął
starca w drzwiach i niespiesznie wkroczył do środka. Wbrew wszelkiemu
rozsądkowi czy logice, Fu poczuł jak jego stare nogi niosą go w ślad za
intruzem. Prawie krzyknął z zaskoczenia i strachu, ale ta sama siła, która
wprawiła jego kończyny w ruch, zatkała mu usta. Chłopiec przed nim zdawał się
nie zauważać toczącej się za nim usilnej walki.
Zanim Fu zorientował się, co się
dzieje, jego nogi znów zamarły w
bezruchu. Gdy obcy odwrócił się w jego stronę, Strażnik nie stanął naprzeciw
dziecka, a dorosłego mężczyzny. Na oko trzydziestoletni, dobrze zbudowany i tak
wysoki, że wydawał się dotykać sufitu głową, przyglądał się staruszkowi z
mieszanką pogardy i rozbawienia. Po przemianie wciąż miał czarne włosy, chociaż
dłuższe i schludnie ułożone, a jego usta rozciągały się w tym samym lekkim
uśmieszku, ale Fu nie byłby w stanie uwierzyć, że to ta sama osoba, gdyby nie
czerwona czapka z daszkiem wciąż zdobiąca skronie przybysza i lśniące
delikatnym blaskiem złote oczy. W połączeniu z czarną koszulą i idealnie
wyprasowanymi, czarnymi spodniami, oraz długim, złotym szalem luźno owiniętym
wokół szyi czapka wyglądała absurdalnie, ale Mężczyzna wydawał się tym nie
przejmować. Cierpliwie pozwolił starcowi dobrze się sobie przyjrzeć, po czym
odwrócił się i dotarł do głównego pokoju, w którym Fu przyjmował klientów.
Zobaczywszy brunatną plamę na podłodze, uśmiechnął się nieznacznie szerzej. Nie
planował tego, ale widok pazurów jego cudownego łowcy zagłębiających się w
ciało tych jakże irytujących ‘bohaterów’ sprawił mu niemałą radość. Oczywiście,
że przylecieli prosto do niego, starzec jest jedynym wsparciem na jakie mogą
liczyć… chociaż już niedługo. Ta myśl rozpromieniła jego twarz jeszcze
bardziej. Bardzo, bardzo niedługo.
Wykorzystując
fakt, że ‘gość’ skupił swoją uwagę na czymś innym, strażnik rzucił się w kierunku drzwi
wyjściowych. Z całej siły nacisnął klamkę, ale ta ani drgnęła. Natychmiast ją
puścił, czując jak metal parzy jego dłoń. Fu z niedowierzaniem obejrzał swoją
rękę, teraz czerwoną i usianą bąblami jakby włożył ją do wrzącego oleju. W
ostatnim akcie desperacji złapał za pęk kluczy w kieszeni i zdrową dłonią
wcisnął jeden z nich w zamek. Przekręcił go z łatwością, przez chwilę mając
nadzieję na ucieczkę, którą rozwiał fakt, że po chwili trzymał nie okrągłą
główkę a stopiony kawałek metalu, którego reszta tkwiła w zamku. Z rozpaczą
patrzył jak żarzące się krople skapują na podłogę i wypalają dziury w
wykładzinie.
Za
plecami Ostatniego Strażnika rozległ się ciepły, szczery śmiech, który postawił
wszystkie jego włosy dęba. Dał się przechytrzyć i zamknąć we własnym domu jak
zwierzę w klatce.
Złoty Mężczyzna przypatrywał się
poczynaniom zniedołężniałego starca ze szczerym rozbawieniem.
-Daruj
sobie, …Wang, dobrze pamiętam?- Na dźwięk własnego imienia Strażnik odwrócił
się powoli i niepewnie spojrzał na Złotego Mężczyznę. -Znacznie lepiej.-
Przybysz brzmiał jak opiekunka rozmawiająca z wyjątkowo opóźnionym dzieckiem,
któremu udało się samodzielnie trafić łyżką do ust.- Ach, Wang*. Cóż za cudowne
imię! Budzi podziw, respekt! Imiona mają wielką moc, wiesz? Jaka szkoda, że w
twoim nie było jej dość, byś stał się jego godzien.- Złote oczy nie przestawały
przewiercać Fu wzrokiem, ciekawe czy starzec jakkolwiek zareaguje. Czy odbije
piłeczkę? Czy po prostu pozwoli walnąć się nią prosto w jaja i będzie próbował
ukryć łzy bólu? Przez chwilę panowała cisza, którą przerwał Wang we własnej,
pomarszczonej osobie.
-Ni-nie
wiem kim, lub czym, pan jest, ani skąd zna pan moje imię…- To zdanie nie
wywołało tyle śmiechu ile powinno, raczej irytację. Gość przewrócił oczyma z
rozczarowaną miną.
-Naprawdę
wierzysz że to kupię? Mee amice, to tak jakby próbować przekonać lwa by cię nie
zjadał, bo jesteś marchewką! Ale jeśli wolisz iść w zaparte, z radością
odświeżę ci pamięć.- Rozłożył ręce i cały świat wokół nich na chwilę rozwiał
się w gęstym, gryzącym dymie. Przytulne podwoje jego mieszkania zastąpiły nagie
szczyty gór i zmrożony śnieg. Wiatr wył przeraźliwie, prawie wytrącając Fu z
równowagi. Gdy rozejrzał się wokoło, prawie ugięły się pod nim kolana.
-Nie.
Nie możliwe. To nie może być…- Twarz Fu wykrzywił grymas przerażenia. Starzec
zaczął powoli się cofać, jakby chciał uciec przed wznoszącą się przed nim
Świątynią Strażników. Po raz pierwszy od ponad stu lat patrzył na dobrze mu
znane, wysokie budynki o charakterystycznych dachach osaczone grubym murem,
któremu niestraszny był nieustanny wicher i śnieżyce…
-Ale
wystarczyło jedno przeklęte, naiwne dziecko, by obrócić je w proch. Zgadza się,
amice?- Złoty Mężczyzna wydawał się nie czuć dojmującego chłodu, ani nie
zauważać wiatru, który zerwał mu z głowy durną czapkę i rozczochrał
kruczoczarne włosy. Z rozbawionym uśmiechem przyglądał się tańczącym po twarzy
starca emocjom. Raz wirował na niej szok, raz kamieniała ze strachu. A to
dopiero początek! Nachylił się nad skuloną postacią w czerwonej koszuli i
objął Fu ramieniem w geście tak przyjacielskim, a przez to niespodziewanym, że
zdołał się przebić przez burzę myśli i uczuć odcinających starucha od
rzeczywistości. Fu spojrzał na niego zdziwiony, jakby właśnie wyrwał go z
głębokiego snu.
-Witaj
w domu, Mały Wangu.- Nie pozwolił starcowi postąpić ani kroku w tył. Zamiast
tego lekko, lecz stanowczo popchnął go w stronę bramy.
-Nie.
Nie nie nienienie… ja…ja już pamiętam. Tak, przypomniałem sobie… zabierz mnie
stąd…proszę.- Łatwość, z jaką Fu się poddał była jeszcze bardziej
rozczarowująca niż wcześniejsze powitanie. Tyle tylko, że Złoty Mężczyzna
jeszcze z nim nie skończył. Czuł się jak Duch Przyszłych Świąt, który zamiast
nawracać, postanowił strącić Scrooge’a w otchłań szaleństwa. Zamiast
wypełnić serce dobrocią, przebić je lodowatym strachem i palącym poczuciem winy.
Uśmiechnął się na tę myśl i jeszcze mocniej zacisnął dłoń na kruchym ramieniu.
Wolną ręką wskazał na ciemny kształt w oddali, ledwo widoczny w śnieżnej
zamieci.
Otulona
ciemnym płaszczem zgarbiona postać słaniała się w coraz mocniejszych podmuchach
wiatru. Ziemia zdawała się uparcie ciągnąć ją ku sobie, w końcu przewracając
biedaka na kolana. Po chwili zmagań i bezowocnej próbie wstania, obcy poddał
się i pozostał na ziemi, drżąc z zimna i zmęczenia. Żałosny widok na sekundę
poruszył serce Wanga, za co mężczyzna od razu się zbeształ. Jesteś równie
naiwny i głupi co wtedy.
-Nie,
Wang. Współczucie to oznaka czegoś znacznie gorszego od głupoty. Dobroci.-
Fakt, że Intruz potrafił czytać mu w myślach zdziwił go znacznie bardziej, niż
był powinien.
-W
dobroci nie ma nic złego. To szlachetna cecha bohatera!- Hardo spojrzał w oczy
górującemu nad nim mężczyźnie, licząc, że jego nagły przypływ odwagi zbije go z
tropu. Zamiast zobaczyć zaskoczenie, spotkał w złotych ślepiach potwora jedynie
pobłażliwe rozbawienie. Równie dobrze mógłby patrzeć na szczeniaka bawiącego
się z własnym odbiciem. Odwagę zastąpił gniew. Powykrzywiane reumatyzmem
palce zacisnęły się w pięści, gotowe do zadania ciosu, który nigdy ni padnie.
Na widok wściekłości starca, złotooki roześmiał się prosto w rozoraną
zmarszczkami twarz.
-Dobroć
to cecha trupów. Nie przyznasz mi racji, to oczywiste, ale pomyśl przez krótką
chwilę o swoich cennych bohaterach: czy ich wrodzona dobroć pozwoli z zimną
krwią mordować kolejnych przemienionych cywilów? Czy też powoli zniszczy ich od
środka jak nowotwór? Życzliwość jest zdolna obrócić w ruinę serce a, w
niektórych przypadkach…- Znowu się zaśmiał, patrząc prosto w ciemne oczy Fu.- W
szczególnych przypadkach nawet liczące setki lat klasztory.- Złote źrenice przeniosły
się na coś w okolicy bramy wejściowej, uwalniając Mistrza Fu od swojego
palącego spojrzenia. Strażnik nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo paraliżował
go ich blask, zupełnie jakby złote palce zaciskały się na jego każdym mięśniu i
unieruchamiały go. Wbrew samemu sobie podążył za przykładem Intruza i spojrzał
w stronę bramy, chociaż doskonale wiedział, co zobaczy.
Mała, owinięta czerwoną szarfą postać z
trudem pokonywała tańczące na wietrze zaspy śniegu, zaskakująco szybko
skracając odległość dzielącą ją od klęczącego w śniegu człowieka. Obcięty na
krótko chłopak o ciemnych, skośnych oczach dopadł do nieznajomego i stanął
twarzą w twarz z najdziwniejszym mężczyzną jakiego w życiu widział.
Pomarszczona, lekko obwisła skóra miała nietypowy dla tutejszych ludzi, różowy
odcień. Miał wąski nos i jasne oczy, a jego twarz wydawała się chłopcu zbyt
podłużna. Najdziwniejszy jednak był jego wzrost- z daleka nie było to tak
dobrze widoczne, ale nawet na klęczkach i skulony, mężczyzna miał głowę prawie
na tej samej wysokości co on.
Na
widok młodego mnicha nietypowy przybysz uśmiechnął się na tyle, na ile
pozwoliły na to ściągnięte mrozem mięśnie twarzy. Z trudem wyciągnął chudą dłoń
w żałosnym, zdesperowanym geście. Jego usta poruszyły się, ale wiatr porwał
słowa zanim dotarły do uszu chłopca. Na szczęście dla zbłąkanego wędrowca- bo
tym zdaniem chłopca musiał być ów mężczyzna- Wang Fu nigdy nie zostawiłby
człowieka w potrzebie. Bez chwili wahania pomógł nieznajomemu wstać i zabrał go
do Świątyni Strażników, w których poczet młody
miał niedługo wstąpić.
Wang
wprowadził starszego mężczyznę przez bramę i do głównego budynku. Gdy ciężkie,
okute żelazem drzwi oddzieliły ich od lodowatej zamieci na zewnątrz, pomógł mu
usiąść pod jednym z filarów. Starzec dyszał ciężko, a jego chude, długie ciało
drżało z zimna, ale ponownie obdarzył chłopca uśmiechem, tym razem pełnym
wdzięczności. Ku zdziwieniu małego mnicha odezwał się w dziwnym, melodyjnym
języku.
- Gratias ago, iuvenis. Dei,
valde frigidius ibi est!*- Potarł przedramiona, próbując choćby trochę się
rozgrzać. Widząc to, Wang zsunął z ramienia czerwoną, szeroką szarfę i podał
gościowi. Chociaż mężczyzna nie mówił w jego języku, chłopiec doskonale go
rozumiał. Ruchem dłoni- w porównaniu z wielką ręką starca wydawała się
śmiesznie mała- nakazał mu zostanie na miejscu. Później uniósł złożone w miskę
dłonie do ust i przechylił, pokazując że zaraz przyniesie mu coś do picia.
Dziwny gość wydawał się rozumieć go równie dobrze. Skinął lekko głową i oparł
się plecami o bogato zdobiony filar. Wang uśmiechnął się szeroko i popędził ile
sił w nogach do jadalni, zostawiając lisa w kurniku.
Czekał
aż woda w niewielkim imbryku się zagotuje gdy ze Skarbca Cudów- miejsca, gdzie
przetrzymywano wszystkie miracula- dobiegł go potężny huk. Chwilę później
usłyszał okrzyki mnichów i brzęk stali ich mieczy.
-Qīn
rù zhě*! Wēi xié*!- Intruz?! W
Świątyni?! Musiał jak najszybciej ostrzec starszego pana w nawie
wejściowej! Zapomniawszy o imbryku popędził do otwartych drzwi jadalni, ale w
ostatnim momencie zawahał się, usłyszawszy coś jeszcze- dziwny, niski ryk. Nie
kojarzył się z dźwiękiem, które mogłaby wydać z siebie żywa istota, ale
jednocześnie był niesamowicie znajomy. Dopiero gdy złoto- ruda fala ognia
wypełniła korytarz, chłopiec zrozumiał, co się działo. Odruchowo zamknął
drewniane drzwi, które nie zapewniłyby mu ani chwili porządnej ochrony i zaraz
rzucił się do ucieczki. Wybiegł drugim wyjściem, prowadzącym do części przeznaczonej
wyłącznie dla pełnoprawnych mnichów. Nie przejmował się karą- przecież to był
nagły wypadek! Zatrzasnął za sobą kolejne drzwi, tym razem grubsze, obite stalą
i pięknie zdobione. Gdy w końcu poczuł się bezpieczniej, mały Wang rozejrzał
się wokoło i z przerażeniem zrozumiał, że nie ważne jak błahy byłby powód jego
wtargnięcia do tej części Świątyni, nikt by go nie ukarał. Nie pozostał ani
jeden dorosły zdolny to zrobić. W kamiennym korytarzu leżały co najmniej trzy
nieruchome ciała. To najbliżej chłopca- jeszcze kilka chwil temu mnich imieniem
Láiáng- nie miało prawej ręki, w której mężczyzna musiał dzierżyć miecz.
Napastnik nie rzucił jej jednak tak po prostu na bok. Jego własne ostrze
przechodziło przez twarz pomiędzy oczami, z dłonią wciąż zaciśniętą na
rękojeści, dyndającą jak upiorny brelok. Dalej leżeli bracia- Mǎléikèi i Lāfǎo- młodzi i identyczni,
niedawno udało im się zakończyć szkolenie, z czego byli strasznie dumni. Wang
pamiętał jeszcze jak radośnie biegali po części przeznaczonej dla pretendentów,
udając wielkich wojowników i okładając się kawałkami bambusa. Teraz ich
nieruchome ciała zastygały w nienaturalnych pozycjach- jeden z plecami zgiętymi
w kilku miejscach, jakby ktoś postanowił wykorzystać go zamiast kartki do
robienia origami. Drugi z początku wydawał się wyglądać zwyczajnie, ale głowa,
a przynajmniej to co z niej zostało, nie pozostawiała żadnych złudzeń. Ktoś nie
tyle uderzył, co rozgniótł o ją o ścianę jak robaka. Jakby to nie wystarczyło,
na bladej twarzy mnicha wypalony był dziwny, przypominający naprawdę krzywą
gwiazdę kształt- odcisk prawej dłoni. Oko, którego dotknęła owa ręka było
pęknięte. Galaretowaty płyn spłynął po policzku, gdzie ściął się w wysokiej
temperaturze jak białko jajka. Chłopiec nie potrafił uwierzyć w to, co widział.
Przecież mnisi byli mistrzami sztuk walki a Świątyni strzegły pradawne
zaklęcia które podobno rzucił sam Twórca Miraculów! Nikt nie mógł się tu
dostać, a tym bardziej pokonać legendarnych strażników! Ale co jeśli jednak
mu się udało? Co jeśli zaraz położy swoje łapska na magicznych przedmiotach,
które niosą ze sobą niewyobrażalną potęgę? Wang Fu może nie był jeszcze
strażnikiem, ale nie zamierzał na to pozwolić. Wbrew strachowi popędził do
Skarbca Cudów, gotów oddać życie za kilka magicznych błyskotek, których nigdy
tak naprawdę nie chciał pilnować.
Skarbiec
wyglądał jeszcze gorzej niż korytarze. Napastnik najwyraźniej znudził się walką
wręcz i potraktował większość obrońców ogniem- ich zwęglone szczątki stopiły
się w jedną, krwawą masę. Ci, których nie dosięgnęły płomienie, leżeli na ziemi
w kawałkach jak upiorne puzzle. Wang, który powoli otrząsał się z pierwszego
szoku, czuł jak do oczu zaczynają mu napływać łzy, a jego oddech staje się
urywany. Zaczynał panikować, chociaż mistrz Zhé Rén zawsze powtarzał że ‘spokój
jest największym sprzymierzeńcem strażnika’. Nie byłby dumny, gdyby mnie
teraz zobaczył. Chłopiec zacisnął powieki, próbując odgonić łzy, ale
niesforne krople i tak pociekły po pulchnych policzkach. Gdyby został tak na
choćby chwilę dłużej, pewnie na dobre by się rozpłakał, ale nagły hałas
odwrócił na chwilę uwagę chłopca od własnego strachu. Odwrócił się do jego
źródła i stanął twarzą w twarz z potworem, który wymordował wszystkich
dorosłych- i może też dzieci- w Świątyni. Wang spodziewał się pokrytej łuskami
bestii o ogromnych kłach, smoka albo innego dziwadła. To, co zobaczył było w
pewien sposób jeszcze gorsze.
Wysoki,
lekko opalony mężczyzna, który górował nad nim jak posąg jakiegoś nieznanego,
okrutnego bóstwa, może i nie miał już siwych włosów, a jego ciało nie było
naznaczone zmarszczkami, ale obca uroda nie pozostawiała złudzeń. Oto stał
przed nim przemarznięty starzec, którego Wang dobrowolnie wpuścił w progi
świętego miejsca. Na umięśnionych rękach miał wciąż jeszcze świeżą krew
mnichów. Pośród karmazynowych smug po jego skórze nieustannie pełzał lśniący,
złoty ptako-podobny stwór. Jakby roztopione złoto spływało mu po ramionach.
Wang doskonale wiedział, co znaczy ów tatuaż. Śmierć. Chłopiec cofnął się o
kilka kroków, rozpaczliwie szukając wzrokiem drogi ucieczki. Mężczyzna
uśmiechnął się w ten sam ciepły, życzliwy sposób, co gdy Wang zostawił go pod
filarem by przynieść mu herbaty, jeszcze bardziej upodabniając się do swojej
poprzedniej, niegroźnie wyglądającej postaci.
-Witaj,
Wang. Przyniosłeś może tej herbaty? Naprawdę zaschło mi w gardle.- Niski,
okrutny śmiech poniósł się po zdemolowanym skarbcu. Teraz, gdy chłopiec
wreszcie zaczynał rozumieć co się stało, nie- do czego on sam doprowadził,
strach i smutek zastąpiła wściekłość. Złapał za leżący na ziemi grot włóczni i
rzucił w mordercę z całej siły. Potem rzucił się przed siebie, wiedziony jedną,
desperacką myślą: Muszę uratować Miracula. Poświęcenie mnichów nie mogło
pójść na marne.
W
Skarbcu przetrzymywano siedem szkatułek wypełnionych magicznymi artefaktami.
Ogromne drzwi, które oddzielały najdroższy skarb Klasztoru od reszty skarbca
zostały wyrwane z zawiasów i leżały po bokach wejścia jak pokonani strażnicy.
Na nich także wypalone były ślady ludzkich dłoni. Wang wbiegł do środka, modląc
się by szkatułki były na swoim miejscu, ale siedem marmurowych cokołów na
których stały, rozbito w proch. Szkatuły spotkał ten sam los. Młody mnich stał
i patrzył z niedowierzaniem na zwęglone szczątki największej świętości, jaką
kiedykolwiek podarowano ludzkości. W ciągu jednej chwili wszystko obrócone w popiół. W końcu zaczął
płakać. Czuł się taki mały, słaby i pokonany. Zawiódł wszystkich- swoich
nauczycieli, przyjaciół, rodzinę… Jego cichy szloch odbijał się echem od
wysokich ścian Skarbca Cudów. Padł na kolana i schował pyzatą twarz w drobnych
dłoniach. Z rozpaczy wyrwał go cichy szept dochodzący spomiędzy gruzów.
Chłopiec podniósł wzrok i zobaczył małe, zielone stworzonko chowające się
pomiędzy podwalinami. Kwami. Gdy zobaczyło, że je usłyszał, podleciało do niego
i szybko schowało się w fałdach mniszej szaty.
-Została
jedna szkatułka- Wyszeptało, rozglądając się na boki, jakby bało się że
Mężczyzna wróci.- Proszę, nie pozwól mu jej wziąć.- Popatrzał na Wanga z
nadzieją w oczach zajmujących trzecią część maleńkiej głowy. Na twarzy małego
mnicha pojawił się wyraz determinacji. Dostał drugą szansę nie zamierzał jej zmarnować. Puścił się biegiem w stronę, którą wskazało
mu kwami i zobaczył je- pięknie pozłacane, hebanowe ściany kryły w sobie
najcenniejszy skarb, jaki mu pozostał. Wang złapał pojemnik i tak szybko, jak
tylko mógł, wybiegł ze skarbca, gotów własnym ciałem chronić pozostałych
miraculów przed ciskanymi weń kulami ognia. Tylko że Wędrowiec nie stał u
wyjścia, smakując porażkę mnichów. Nie było go w korytarzach ani w żadnej z
sal. Odszedł? Czy wróci? Wang nie miał zamiaru tego sprawdzać. Wybiegł
co sił w lodowatą zawieruchę z nieporęcznym, ciężkim pudłem i małym, zielonym
kwami na ramieniu. Nie wróci do domu- po części bo bał się, że Wędrowiec wróci
po ostatnie miracula, a częściowo bo wstydził się tego, do czego doprowadził.
Tak więc biegł i biegł i biegł. Uciekał latami, błąkając się po świecie aż usłyszał
o osobliwym mieście, uważanym za ‘Miasto Miłości’. Tam liczył że będzie
bezpieczny, pod okiem Miłości, twórcy miraculów.
Wysoki mężczyzna w płaszczu i starzec w
idiotycznej, hawajskiej koszuli patrzyli jak chłopiec w podartej, ubrudzonej
sadzą i popiołem szacie mnicha biegnie przez śnieżycę, z ogromnymi łzami
spływającymi z czekoladowych, skośnych oczu. Mały wydawał się nie słyszeć huku
i trzasku gdy płomienie pożerające świątynię za jego plecami pochłonęły ją w
całości i cisnęły na ziemię, pokonaną. Po pomarszczonej twarzy starca spływały
łzy, a na twarzy Mężczyzny gościł lekki, nostalgiczny uśmiech. Złote źrenice
lśniły lekko w mroku nocy.
-Ile
czasu zajęło ci zauważenie, że je zabrałem?- Zapytał z żywą ciekawością w
głosie. Wciąż nie odrywał spojrzenia od pleców chłopca. Chwilę słychać było
jedynie ryk płomieni i zawodzenie wiatru. Gdy stary Wang Fu zdobył się wreszcie
na odpowiedź, jego głos z trudem się przez nie przedarł.
-Tydzień.
Wayzz to zauważył gdy rozmawiał z innymi.- Wang spodziewał się usłyszeć śmiech,
ale zamiast tego wszystko ucichło. Znowu stali w jego salonie, ponad sto po
tym, jak przez własną naiwność wpuścił tego potwora do Świątyni. Stary strażnik
nie czuł już wstydu, smutku ani złości. Był po prostu pusty w środku i zmęczony.
-Czego
chcesz?- Patrzał na brunatną plamę na dywanie, nie mając siły podnieść wzroku
na Złotego Mężczyznę, nie mając siły walczyć z jego przenikliwym spojrzeniem.-
Czego ty do cholery chcesz?!- Zacisnął pięści i powieki, ale nie spojrzał na
intruza. Został pokonany i dobrze o tym wiedział.- Reszty miraculów? Zaklęć?
Tajemnic? Jeśli myślisz, że dostaniesz któreś z nich po dobroci, to się…- I
znowu ten śmiech. Wang wreszcie uniósł wzrok i z przerażeniem zrozumiał prawdę.
-Och,
mały Wang, Nie potrzebuję tych twoich bezużytecznych błyskotek. Zapewniam cię,
że znam wszystkie tajemnice i zaklęcia, jaki twój żałosny zakon kiedykolwiek
utworzył. Zdecydowanie przeceniasz swoją wagę w moim małym planie. Miałeś w
życiu dwa cele, Wang. Przynieść szkatułę do tego cudownego miasta i pomóc mi w
pozostawieniu wiadomości. A skoro już o tym mowa…– Mówiąc to, uderzył strażnika
w klatkę piersiową. Chociaż wydawał się zrobić to od niechcenia, żebra i mostek
Fu popękały jak zapałki. Starzec upadł na ziemię, nie mogąc wziąć wdechu. Złoty
Mężczyzna rozłożył dłoń i po jego palcach rozpełznął się ogień. Zacisnął ją w
pięść, a płomienie ułożyły się w niej w sztylet o złotej, nierównej klindze. Fu
z trudem podniósł się na kolana i tak szybko, jak mógł zgięty w pół pokuśtykał do kredensu, w którym
trzymał magiczne substancje. Zanim zdążył sięgnąć po którąkolwiek z nich,
poczuł ukłucie w lewym ramieniu. Długa, cienka igła barwy ciemnej purpury
połyskiwała na tle rękawa jego koszuli. Przez chwilę nie wiedział, skąd się tam
wzięła, albo po co, ale potem igła rozpadła się jakby zrobiono ją z
najcieńszego szkła i każdy milimetr jego starego ciała rozerwał najokropniejszy
ból, jaki w życiu poczuł. Fu wrzasnął przeraźliwie, a wszystkie jego mięśnie
napięły się jednocześnie, wyginając jego ręce, nogi i plecy. Padł na podłogę,
gdzie wił się przez chwilę, obserwowany przez spokojne spojrzenie złotych oczu.
Gdy Mężczyzna się znudził, machnął niedbale ręką, a ból ustał. Fu jeszcze
chwilę oddychał szybko i łapczywie, usilnie próbując powstrzymać łzy. W końcu
się uspokoił i ze strachem spojrzał na wysoką postać nie spuszczającą go z oka.
Złoty Mężczyzna przyglądał mu się ze zniecierpliwieniem wyrażonym w jednej
uniesionej brwi. Gdy jęki starca umilkły, Mężczyzna podniósł go do pionu za
siwe, rzadkie włosy, w prawej dłoni wciąż trzymając złoty sztylet. Nierówna
klinga powoli zbliżyła się do pomarszczonej twarzy. Fu poczuł żar buchający od
ostrza i zacisnął oczy, szykując się na cios. Zanim jednak złote ostrze
rozpłatało twarz strażnika na pół, małe, zielone kwami wyleciało z kuchni i
zaatakowało napastnika. Wayzz zawirował wokół niego, gryząc i uderzając, czym
wytrącił Mężczyznę z równowagi. Intruz wypuścił z żelaznego uchwytu włosy Fu i
postąpił dwa kroki do tyłu. Złote oczy zalśniły lekko w irytacji, a sztylet
znowu zmienił się w jęzor ognia łaszący się do dłoni Mężczyzny jak lojalny
kundel.
- Cessā!*- Wypowiedział jedno słowo, które jak zaklęcie
zatrzymało kwami żółwia w powietrzu. Wayzz próbował się wyrwać, ale tak samo,
jak wcześniej jego mistrz, mały nie miał szans z niewidoczną siłą trzymającą go
w miejscu. Złoty Mężczyzna uśmiechnął się drapieżnie, wpatrując się w maleńką
zieloną istotę. Uniósł otwartą prawą rękę na wysokości kwami, skupiając
płomienie wewnątrz dłoni. Wayzz spojrzał na niego z ponurą satysfakcją, gdy
płomienie prześlizgujące się po nim, nie zrobiły mu krzywdy.
-Nie
możesz mnie zranić, kwami są nieśmiertelne!- Starał się nie pokazać tego, że
chociaż ogień nie wyrządzał mu krzywdy, powodował ból. Mały zdobył się nawet na
delikatny uśmiech, który słowa Mężczyzny zdmuchnęły jak kupę uschniętych liści.
-Taak,
jaka szkoda, że nie można powiedzieć tego samego o naszym ludzkim przyjacielu,
prawda?- Wyszczerzył się, ukazując zbyt ostre kły, a ogień w jego dłoni pomknął
w stronę starego strażnika, wciąż siedzącego na podłodze, oszołomionego i
obolałego. Dawny bohater i jego kwami krzyknęli unisono gdy żarłoczne jęzory
ognia otoczyły ich z wszystkich stron, paląc skórę. Fu spodziewał się, że po
chwili wszystko się skończy, że zapadnie się w ciemność, ale tortura zdawała
się trwać wiecznie. Nagle płomienisty
jęzor jak potężna bestia, lub ławica porwał starca z miejsca i cisnął go przez
pokój jak szmacianą lalkę. Raz po raz świat stawał w płomieniach, gdy ogień
łapał go w swój uścisk i rzucały, obijając o ściany i paląc wszystko wokół,
tylko po to by na chwilę go wypuścić. Gdzieś na skraju świadomości Wang
usłyszał piskliwy głosik krzyczący jego imię zagłuszany przez ryk płomieni. W
końcu złocisty jęzor rzucił nim przez otwarte drzwi do kuchni, w której wciąż
piszczał czajnik, a na ziemi leżały rozsypane zioła. Ognisty słup po raz
ostatni docisnął starca do ściany, tym razem parząc jego skórę. Wtedy Mężczyzna
dołączył do nich niespiesznym krokiem i przemówił spokojnie, z nutką
rozbawienia, jak rodzic przerywający zabawę dwóch dzieci.
-Sufficiet,
fili*.- Płomień rozwiał się w powietrzu, zostawiając zapach siarki i gęsty,
gryzący dym. Fu czuł jak z dziur wypalonych na jego skórze powoli sączy się
krew, tak samo jak z rany z tyłu jego połysiałej głowy. Nie próbował wstać, ani
uciekać. Nie miał szans, więc postanowił zachować chociaż resztkę godności.
Złotooki wydawał się czekać na kolejny
akt rebelii, badawczo przypatrując się starej, poranionej twarzy. Gdy stało się
pewne, że strażnik się poddał, Mężczyzna podszedł bliżej i przyklęknął, by ich
twarze były na jednej wysokości. Z tej perspektywy Fu mógł zobaczyć jasne iskry
ekscytacji rozbłyskujące w złotych ślepiach demona. Płomienie w dłoni Mężczyzny
znowu ułożyły się w sztylet i Fu poczuł jak wszystkie jego mięśnie twardnieją,
unieruchamiając go na dobre.
-Wracając
do naszej rozmowy, którą tak niegrzecznie nam przerwano …- Czubek ostrza
delikatnie wbił się w pomarszczoną skórę, zalewając oczy strażnika krwią, która
w porównaniu z żywym ogniem wydawała się lodowata.
-Biedronka…
cię…pokona…- Ostatkiem tchu wysapał starzec, walcząc z unieruchamiającą go
klątwą. Złota klinga na chwilę oderwała się od czoła starego strażnika,
wsuwając się pomiędzy jego nadgarstek a sznurek bransoletki -miraculum żółwia.
Jednym szarpnięciem rozcięła niezniszczalny rzemyk, pozwalając by magiczne
klejnot upadł na ziemię. Szczery śmiech poniósł się po zrujnowanym mieszkaniu.
-Biedronka
zginie wiedząc, że zawiodła. Patrząc na
ofiary swojej słabości, na ciała swoich najbliższych.- Złote oczy po raz
ostatni potkały się z ciemnymi- Och Wang, twoi mali bohaterowie nie są moim
celem, tylko środkiem, kolejnym aktem sztuki, której jestem autorem. Ludzie
zawsze myślą, że są w centrum, że mają kontrolę, a im więcej się im da, tym
silniej w to wierzą. Mała Biedroneczka będzie walczyć, będzie zapadać się coraz
głębiej, a ja poprowadzę ją ku jej zgubie.
Nie
chcę miraculów, ani sztuczek, nie chcę mocy, meo amico. Chcę zemsty. Chcę po
prostu patrzeć, jak ten świat płonie.
Gdy
ostatni symbol został wyrżnięty w starym ciele bezużytecznego Króla Głupców,
mężczyzna o złotym tatuażu zabrał magiczne klejnoty, zmył karmazynową krew z
dłoni i po raz ostatni spojrzał na żałosną namiastkę Świątyni Strażników, którą
zorganizował w Mieście Miłości stary głupiec. Potem opuścił niewielkie
mieszkanie i z szkatułą pod pachą ruszył przed siebie, wiedząc, że za chwilę
kobieta o wielkim sercu u szerokim uśmiechu posmakuje życzliwości na miarę tego
żałosnego gatunku, jakim są ludzie. Zaczął się kolejny akt jego sztuki i
Aurelius nie mógł się doczekać Grande Finale.
Dwa
tygodnie później
Marinette obudziła się obolała i nadal
zmęczona. Nieprzytomnie rozejrzała się po ciemnym pokoju, nie pamiętając nawet
kiedy do niego wróciła. Wiedziała, że udało im się pokonać kolejną akumę-
ekologa załamanego ścięciem wiekowego dębu. Quercus postanowił pomścić drzewo
poprzez posadzenie roślin w ciałach paryżan, robiąc z nich osobliwe doniczki.
Mari była pewna, że długo jeszcze nie zapomni widoku powykręcanych w cierpieniu
ciał poprzebijanych wyrastającymi z ziemi pędami. Najgorsze było jednak to, że
by dostać się do zakumanizowanego przedmiotu musieli przebić się przez korę
nowego dębu, a przy okazji pancerz (i jak się okazało skórę) akumy. Szczęśliwy
Traf dał im do tego ostre nożyce ogrodowe i wszystko byłoby w porządku gdyby
nie fakt, że akuma czuła każde cięcie, a z kory ciekła krew, jakby naprawdę
wrzynali się w ludzkie ciało. Wciąż było jej niedobrze na wspomnienie ostatniej
walki, tak samo jak poprzedniej… i jeszcze wcześniejszej. Świat stanął na
głowie i najwyraźniej ktoś postawił sobie za punkt honoru doprowadzić ich do
szaleństwa. Marinette nie wiedziała czy wytrzyma jeszcze choćby jedną taką
akcję. Tak więc Zbawczyni Paryża była wyczerpana, obolała, prawdopodobnie
nabawiła się stresu pourazowego i… zapomniała zrobić zadanie z chemii. W chwili
gdy sobie o nim przypomniała, Jagged Stone, gwiazda rocka i jej ulubiony muzyk,
zaczął śpiewać jedną ze swoich klasyków przy akompaniamencie gitary
elektrycznej, przypominając jej o tym, że musi się zbierać i raczej nie ma już
czasu na reakcje chemiczne. Z jękiem zwlekła się z łóżka, które jeszcze nigdy
nie wydawało się jej tak wygodne i poczłapała do szafy z ubraniami, by założyć
klasyczny zestaw a’la Marinette- białą bluzkę, różowe dżinsy i grafitowy
żakiet. Poprawiła kucyki i ziewając zeszła na dół.
Mieszkanie
było puste i spokojne, skąpane w delikatnym blasku budzącego się słońca. Tom i
Sabine od samego rana pracowali w piekarni z powodu dużego zamówienia, ale nic
na świecie nie mogło sprawić, by zapomnieli o swojej córce. W kuchni na
Marinette już czekał talerz kanapek i dzbanek ciepłej, słodkiej herbaty.
Dziewczyna uśmiechnęła się, widząc ketchupowe serca na każdej kromce. Usiadła i
apatycznie wgryzła się w jedną z nich. Tikki przycupnęła jej na ramieniu i w
ciszy zaczęła chrupać ciasto z kawałkami czekolady. Mała kwami wyglądała na
równie zmęczoną co jej właścicielka, nawet jeśli jako mistyczna istota
przepełniona mocą stworzenia nie mogła mieć worów pod oczyma. Pomimo usilnych starań,
kanapka przerosła bohaterkę Paryża. Marinette zostawiła ledwo nadgryzioną na
talerzu i wciąż nieprzytomna zeszła na dół. Przechodząc przez piekarnię
przywitała się z zabieganymi rodzicami i skierowała się w stronę budynku
Collège Françoise Dupont.
Dźwięk
dzwonka zaganiającego spóźnialskich uczniów do zagród dla baranów gatunku
ludzkiego, powszechnie znanych jako klasy lekcyjne, nie zdołał wybudzić
fiołkowookiej dziewczyny z letargu. Na szczęście zawsze jest jeszcze Alya-
najlepsza przyjaciółka Marinette, która ma talent do zadawania trafnych pytań,
jak dla przykładu:
-Mari,
gdzie ty masz plecak?- Poprawiła okulary, jakby miało to poprawić jej wizję i
pozwolić dostrzec zgubę. Na ‘śpiącą królewnę’ to proste zdanie poskutkowało jak
wymierzenie policzka. Podskoczyła jak oparzona, panicznie szukając znajomego
ciężaru na swoich plecach. Bezskutecznie, bo różowy tornister wraz z książkami
i niezrobionym zadaniem domowym został w domu.
-Nggahhhh,
Alya, ratunku!- Jęknęła, łapiąc dziewczynę w okularach za ramiona.- Co ja teraz
zrobię? Pani Mendeleiev mnie zabije!- Alya posłała spanikowanej przyjaciółce
matczyne spojrzenie i delikatnie poklepała ją go głowie.
-Och,
Marinette… nie bój się, wiem co robić. A na kolejnej przerwie pobiegniemy po
twoje rzeczy. A teraz chodź bo będziemy mieć problemy z dwóch powodów zamiast
jednego.- To powiedziawszy pociągnęła dziewczynę w kucykach w stronę jaskini
potwora, potocznie nazywanej salą chemiczną, gdzie na stałe urzędowała Pani Mendeleiev. Po drodze Alya szepnęła do mijanego w
drzwiach Maxa coś, co zabrzmiało jak ‘Kod Z’ po czym jak gdyby nigdy nic
usadowiła się na jej nowym miejscu u boku Nino. Marinette przed nią, w
pierwszej ławce, w której swój fałszywy blask roztaczała już Lila- wcielony diabeł
o wężowym języku. Nino przywitał je obie, na co Alya mruknęła znowu tajemnicze
hasło. Nino wydawał się być tym rozbawiony, ale doskonale rozumieć przekaz
zaszyfrowanej wiadomości. Prawie natychmiast odchylił się lekko do tyłu i
przekazał ją dalej. Ku niemałemu zdziwieniu Mari, każdy w klasie wiedział, o co
chodzi i co chwila wymieniali się porozumiewawczymi spojrzeniami. Gdy Pani
Mendeleiev weszła do klasy, zapanowała kompletna cisza. Wszyscy szykowali się
do spełnienia swojej roli. Po sprawdzeniu obecności przyszedł czas ostateczny-
rewizja zadań domowych. Zawsze wyglądała ona tak, że nauczycielka zadawała
pytanie i wybierała osobę, która miała udzielić odpowiedzi. Jeśli więc zrobiłeś
swoje zadanie, lub jesteś geniuszem z chemii, nie miałeś się czego obawiać.
Marinette nie spełniała żadnego z dwóch kryteriów i wiedziała, że jeśli znowu
wyda się, że zapomniała, będzie miała kłopoty przez duże ‘k’. W duchu modliła
się, żeby cokolwiek znaczył ‘kod Z’, spełnił swoją rolę.
Sygnałem
do rozpoczęcia było wypowiedzenie słów ‘proszę wyjąć swoje prace’. Zadanie było
jedno- przeciągnąć wszystko tak bardzo, że Pani Mendeleiev będzie szkoda
marnować czasu i pominie ten segment lekcji. Wszyscy z niecierpliwością czekali
na te cztery słowa, które miały rozpętać burzę.
Gdy
w końcu padły, pierwszy do akcji wkroczył Kim- udał że upuszcza swój długopis-
co wyglądało z grubsza tak, że praktycznie go rzucił-, a gdy po niego sięgał,
runął na ziemię razem z krzesłem na którym siedział. Jęknął żałośnie, a Max
zaczął wymieniać groźne powikłania uderzenia głową o ziemię z takiej wysokości,
jednocześnie proponując wezwanie karetki. Pani Mendeleiev nie wydawała się
przekonana ani Oskarową rolą Kima, ani ryzykiem guza mózgu- Marinette mogłaby
przysiąc, że gdy Max o nim, wspomniał, nauczycielka mruknęła coś o potrzebie
posiadania owego narządu, by wyhodować na nim guza.- ale wydała zgodę na
odeskortowanie ‘rannego’ do pielęgniarki. Gdy Max z trudem pomagał wstać wciąż
jęczącemu Kimowi, szepnął do Alya’i ‘siedem’, na co ta lekko kiwnęła głową i
posłała znaczące spojrzenie do siedzącej dwa rzędy za nią Rose, która
natychmiast podniosła wyprostowaną rękę, sygnalizując że chce coś powiedzieć.
Nauczycielka z trudem ukrywała irytację, gdy oddała drobnej blondynce głos.
-A
proszę Pani, a jaki jest skład chemiczny brokatu.- Wraz z każdym nowym słowem
twarz kobiety na środku klasy wykrzywiał nowy grymas, każdy przepełniony
zdenerwowaniem i niedowierzaniem w różnych proporcjach. Gdy Pani Mendeleiev
udało się uspokoić, poprawiła kanciaste okulary i westchnęła przeciągle. Potem
rękę podniosła Mylene, pytając o wynik połączenia sody oczyszczonej i napoju
gazowanego, a za nią Ivan spytał czemu jego telefon eksplodował po włożeniu do
mikrofalówki. Wkrótce cała klasa zasypywała nauczycielkę coraz bardziej
absurdalnymi pytaniami. Gdy w końcu umilkli, widząc uniesioną dłoń samej Pani
Mendeleiev, wszyscy byli gotowi na prawdziwy armagedon.
-Nie
wiem, w co wy pogrywacie, ale ostrzegam was…- Groźbę przerwała kolejna
podniesiona w górę ręka- Alyx patrzyła z odwagą w ciskające piorunami oczy
nauczycielki. Mendeleiev przez chwilę wahała się, po czym dała za wygraną.
-Tak,
Alyx? Chcesz znać skład chemiczny twoich rolek? A może jednorożców?
-Nie,
proszę Pani.- Dziewczyna odpowiedziała z całkowitym spokojem.- Potrzebuję iść
do łazienki.- Obie wąskie brwi Pani Mendeleiev poszybowały wysoko, gdy ta
próbowała wymyśleć odpowiedź, za którą nie straci praw do nauczania. Gdy takowa
nie przyszła jej do głowy, nauczycielka westchnęła przeciągle i wskazała
wyprostowaną ręką w stronę drzwi.
-Idź.
Szybko.- Gdy niska, różowo włosa dziewczyna wyszła z klasy, mordercze
spojrzenie Pani Mendeleiev przesunęło się powoli po klasie. -Jako że
zmarnowaliście cenny czas, który normalnie przeznaczyłabym na sprawdzenie
zadania…- Chwilę tylko patrzyła na nich ze złością, jakby szukała winowajcy.
Nie znalazłszy go, kontynuowała.- Proszę otworzyć książki na stronie 145 i
zaznaczyć wszystkie zadania do strony 150. Jutro je sprawdzę i jeśli ktoś nie
będzie miał zrobionego choćby jednego…- nie musiała kończyć. Wyraz na jej
twarzy mówił sam za siebie. Wszyscy posłusznie wyjęli książki i zaczęli
rozwiązywać zadania. W klasie po raz pierwszy od sprawdzenia obecności
zapanowała całkowita cisza.
Marinette
nie umiała uwierzyć własnym oczom. Jej klasa zorganizowała coś takiego, tylko
dlatego że ona jest nieogarnięta? Nawet teraz, gdy z jej powodu mieli tyle
pracy, kilka dzieciaków posyłało jej tryumfalne uśmiechy. Mari czuła jak
przyjemne ciepło rozlewa się w jej piersiach. Alya odwróciła się do swojej przyjaciółki
i puściła jej oczko zza szkieł okularów. Jedynie Lila, siedząca niefortunnie w
jednej ławce z Marinette, nie wydawała się zachwycona. Reszta lekcji przeminęła
już spokojnie, chociaż pani Mendeleiev do końca mordowała wszystkich wzrokiem.
Gdy
dzwonek ogłosił koniec lekcji, na nowo rozgorzały rozmowy, a wszyscy uczniowie
praktycznie wybiegli na korytarz, chcąc jak najszybciej umknąć wściekłemu
spojrzeniu nauczycielki chemii. Nie każdy jednak mógł beztrosko czmychnąć przed
konsekwencjami. Gdy fiołkowo oka gapa szykowała się już do biegu w stronę domu,
by odzyskać zapomniany w odmętach pokoju plecak, powstrzymał ją życzliwy,
dobrze znany głos. Rozejrzała się po korytarzu by znaleźć jego źródło i
zobaczyła wysoką kobietę o turkusowych oczach i włosach w odcieniu rudawego
brązu. Opiekunka klasy Mari, Pani Bustier stała pod ścianą, próbując nie dać
porwać się fali migrujących uczniów i machając dziewczynie. Gdy Mari podeszła
bliżej, poczuła jak jej gardło się zaciska. Nauczycielka wydawała się być
zmartwiona, ale nie to było najgorsze. W ręce trzymała uchwyt dobrze znajomego,
różowego plecaka.
-Dzień
dobry, proszę pani.- Mruknęła cicho, starając się unikać kontaktu wzrokowego.
Miała kłopoty i doskonale o tym wiedziała.
-Dzień
dobry, Marinette. Twój tata przyszedł do mnie w trakcie lekcji i powiedział, że
chyba czegoś zapomniałaś.- To powiedziawszy, oddała dziewczynie jej własność.
Mari przyjęła plecak z cichym ‘dziękuję’ i zapewniła że więcej się to nie
powtórzy. Pani Caline nie wyglądała na przekonaną.
-Marinette…
naprawdę się o Ciebie martwię. Twoje oceny ostatnio mocno się pogorszyły i cały
czas wydajesz się zmęczona i nieobecna. Przysypiasz na lekcjach, mamroczesz coś
do siebie.- Zamilkła i delikatnie położyła dłoń na ramieniu swojej uczennicy.-
Jeśli dzieje się coś złego, wiesz że zawsze możesz do mnie przyjść, prawda?-
Mari musiała powstrzymać żeby nie zaśmiać się na głos prosto w twarz
nauczycielki. Przyjść do niej? I co miałaby powiedzieć? ‘Jestem superbohaterką
i prawie co noc walczę z potworami, które mogłyby pochodzić z jakiejś
nieznanej, chorej powieści H. P. Lovecrafta. Za każdym razem by je pokonać
muszę zrobić coś okropnego, a chociaż potem wszystko wraca do normy i ludzie
mnie oklaskują, gdy tylko zamknę oczy, widzę ciała tych, których nie zdołam
uratować, oraz samych akum, które chwilowo giną w procesie łapania magicznego
motylka, za pomocą jakiś ubrany w fioletowy kostium psychol odebrał im rozum i
zamienił w maszyny do zabijania.’ Idiotyczność tego pomysłu tak ją rozbawiła,
że znowu prawie się roześmiała. Dopiero wtedy zrozumiała, że od kilku minut
stoi bez słowa przed nauczycielką wpatrując się w nicość i uśmiechając pod
nosem. Pani Bustier wydawała się coraz bardziej zmartwiona.
-Wszystko
jest w porządku, proszę pani. Po prostu zbyt późno kładę się spać.- Marinette
nie brzmiała przekonująco, ale kobieta mogła jedynie westchnąć z rezygnacją i
skinąć lekko głową.
-Dobrze,
tylko uważaj. Jeśli nic się nie zmieni, możesz nie zdać do następnej klasy.- W
normalnej sytuacji ta wiadomość wstrząsnęłaby Mari, ale to przez co aktualnie
przechodziła było dalekie od normalności. Dziewczyna skinęła głową na znak
zrozumienia i obie poszły w swoją stronę. Nie zdam do kolejnej klasy- a to
dobre. Jak na razie wątpię że dożyję wakacji.
Po dzwonku Adrien wyszedł na dziedziniec by
nacieszyć się słońcem i trochę rozbudzić. Był wyczerpany, obolały i wciąż nie
mógł zapomnieć o ostatniej akumie i wrzaskach, które z siebie wydawał gdy
wrzynali się w służącą mu za skórę korę. Nie ważne ile razy myślał o tym, że
chwilę później zakumanizowany mężczyzna stał przed nimi ze skołowanym uśmiechem
i dziękował im za uratowanie życia. Wspomnienie łez i krzyków bólu akumy i tak
nie odstępowało go na krok. Przynajmniej do następnego razu.
Zmęczony,
chłopak usiadł ciężko na ławce, ostrożnie opierając głowę na rękach- musiał
uważać by nie rozmazać korektora, którym ukrywał ciemne wory pod zielonymi
oczami. Rozkoszował się przyjemnym ciepłem promieni słońca rozlewających się po
jego barkach i delikatnym wietrzykiem tańczącym z jego złotymi lokami. Było mu
tak ciepło… tak przyjemnie… Przymknął oczy, nie mając sił walczyć z ciążącymi
powiekami. Doskonale wiedział, że nie mógł sobie pozwolić na drzemkę- miałby
kłopoty, a jego ojciec na pewno by się o tym dowiedział (chociaż wielki Gabriel
Agreste nie należał do najbardziej opiekuńczych rodziców zawsze znalazł chwilę
w swoim jakże napiętym grafiku, by wytknąć synowi jego błędy). Gdy błogość sytuacji
miała wziąć górę nad mężnym bohaterem Paryża i zepchnąć go w objęcia Morfeusza,
cudowną chwilę przerwało potężne kichnięcie. Adrien aż cały podskoczył, gdy
jego alergia odezwała się w najgorszym (lub też najlepszym) możliwym momencie.
Po chwili kichnął ponownie, tym razem przy okazji wyrżnął potylicą w ścianę za
nim. Zwinął się w kłębek, łapiąc za głowę i wydając z siebie cichy, wręcz
oburzony jęk. Wtedy jednak trzecie, najbardziej zdradzieckie kichnięcie
odebrało mu resztę równowagi i chłopak wylądował na ziemi, z miną wyrażającą
szczerą nienawiść do wszystkiego, co posiada pióra. Pióra bowiem były powodem
problemu- blondyn był na nie mocno uczulony, chociaż od dawna nie miał już tak
silnej reakcji. Wciąż z wyrazem szczerego zmęczenia i niechęci do ptaków,
Adrien rozejrzał się uważnie za winowajcą ataku kichania i oto i ono: śnieżnobiałe
pióro leżało nie więcej niż dwa metry od niego, delikatnie lśniąc w promieniach
porannego słońca. Chłopak przyglądał mu się chwilę, czując że coś zdecydowanie
jest nie tak. Nie był pewien czy chodziło o fakt, że pióro zdawało się
dosłownie lekko migotać, czy też o to, że było zdecydowanie zbyt duże na
jakiegokolwiek miastowego ptaka. Nie miał pewności, ale zanim zdążył dłużej się
zastanowić, jego uwagę przyciągnął dobrze mu znany głos.
-Ooooh
Adreiński, czemu siedzisz na ziemi? Sabrina, pomóż mu wstać!- Chloe, wraz ze
swoim wiernym cieniem w okularach, stanęła nad nim z założonymi rękami i
posłała Sabrinie naglące spojrzenie. Rudowłosa okularnica przyklęknęła z
uwłaczającą służebnością i jeszcze gorszym uśmiechem dumy, że może spełniać
życzenia rozpuszczonej córeczki burmistrza Paryża. Adrien podziękował jej
grzecznie i sam powoli się podniósł, gotów w każdej chwili na kolejne
kichnięcie, które jednak nigdy nie nastąpiło. Gdy w końcu Chloe i jej gadający
podnóżek odeszły, Adrien nie mógł nigdzie dojrzeć niezwykłego piórka.
Oczywiście mogło zostać wywiane przez mocny podmuch wiatru, ale wydawało się
zbyt duże by przemknąć niezauważone. Może zastanawiałby się nad tym jeszcze
chwilę, ale dzwonek swoim donośnym głosem oznajmił koniec przerwy, więc blondyn
posłusznie poszedł na kolejną lekcję.
Uczniowie opuszczali szkołę w
akompaniamencie radosnego gwaru, lecz pospiesznie, jakby maruderów budynek miał
zamknąć w swoich podwojach na zawsze lub, co gorsza, do kolejnej lekcji fizyki.
Czwórka przyjaciół ze statusem ‘to skomplikowane’ jako motyw przewodni- Alya,
Nino, Adrien i Marinette- wyszła razem przed wrota placówki oświaty i
zatrzymała się u szczytu schodów. Na ulicy już czekała czarna limuzyna z
potężnym, barczystym mężczyzną za kierownicą. Widząc złotowłosego modela,
kierowca nacisnął klakson, przypominając o napiętym grafiku i ponaglając
chłopaka. Adrien doskonale wiedział, że za chwilę ma sesję zdjęciową, ale wbrew
woli swojego ojca postanowił chwilę- choćby i krótką- spędzić z przyjaciółmi.
Miał serdecznie dosyć samotności, na jaką skazywało go zabiegane życie,
szczególnie ostatnio, gdy osamotnienie wiązało się z powracaniem myślami do
ataków. Blondyn oddałby wszystko by uniknąć izolacji, chociaż wiedział, że nie
może przed nią uciec.
-Macie
na dzisiaj jakieś plany?- Zapytał z nadzieją w głosie. Tak bardzo chciał
usłyszeć, że będą robić coś, w czym może do nich dołączyć, lub będą wolni-
wtedy mógłby choćby do nich zadzwonić. Zawiódł się w obu przypadkach.
-Cóż…-
Alya i Nino uśmiechnęli się lekko, chwytając się za ręce- My idziemy dzisiaj do
kina.- Brązowe oczy dziewczyny rozbłysnęły za szkłami jej okularów, gdy wpadła
na pewien pomysł.- Ale jestem pewna, że Marinette znajdzie chwilkę.- Posłała
przyjaciółce zachęcające spojrzenie, ale natychmiast zrozumiała, że nic z tego.
Fiołkowe oczy skupiały się na czubkach różowych trampków dziewczyny, a usiane
delikatnymi piegami policzki przybrały barwę purpury.
-Nie…
ja… bo… rodzice…- Marinette wzięła głęboki wdech, usiłując zebrać myśli i
ułożyć składne zdanie. Wypowiedziała je szybko, żywo wymachując rękami i
unikając kontaktu wzrokowego z blondynem.- Muszę pomóc w rodzicach z
tortowaniem pieca.- Alya nie była szczególnie zaskoczona efektem. Przewróciła
jedynie oczami, kiedy Nino próbował, z grymasem wręcz bolesnego skupienia na
twarzy, rozszyfrować słowa dziewczyny w kucykach. Adrien, który zrozumiał
ogólny sens-odmowę -uśmiechnął się ze zrozumieniem i przeprosił pozostałych,
tłumacząc że musi już jechać. Jak na potwierdzenie, kierowca o pieszczotliwym
przezwisku ‘Goryl’ ponownie nacisnął klakson, więc chłopak pomachał swoim
przyjaciołom i pospiesznie wsiadł do limuzyny. Gdy zamknął za sobą drzwi,
pojazd odjechał z piskiem opon, zostawiając pozostałą trójkę w ciszy. Marinette
wciąż odmachiwała modelowi z rozmarzonym wyrazem na twarzy, Alya patrzyła na
swoją najlepszą przyjaciółkę z mieszaniną irytacji i rozczarowania, a Nino
odprowadzał czarny samochód zmartwionym spojrzeniem. Chłopak widział, jak
bardzo Adrien wydawał się przybity, ale wiedział też, że Alya miała nowy plan
zeswatania go z Mari i że wymagał on zostawienia tej dwójki samych sobie. Alya
wierzyła, że gdy Adrien będzie potrzebował pomocy, wewnętrzna dobroć
przezwycięży panikę i fiołkowooka dziewczyna wreszcie da radę z nim
porozmawiać. Niestety wymagało to odsunięcia się od modela na tyle, by obudzić
‘instynkt macierzyński’ Mari. Nino czuł się z tym fatalnie, ale ufał że
młodociana reporterka wie co robi.
Gdy
udało im się przywrócić Marinette do stanu względnej użyteczności, dziewczyny
pożegnały się i dwójka zakochanych poszła w stronę kina. Mari skierowała się w
stronę swojego domu, ale gdy tylko wiedziała, że Alya i Nino jej nie widzą,
puściła się pędem w stronę Szpitala Salpêtrière, gdzie leżał Wang Fu, Strażnik
Bez Miraculów.
Na miejscu przedstawiła się jako
wnuczka Pana Fu i posłała szeroki uśmiech pracującej w recepcji kobiecie, która
całkowicie go zignorowała. Wskazała ruchem głowy kierunek, który miała objąć,
by znaleźć ‘dziadka’ po czym całkiem o niej zapomniała, skupiając się na czymś
w swoim komputerze. Marinette nie miała nic przeciwko braku zainteresowania-
dużo gorzej byłoby gdyby zaczęto zadawać niewygodne pytania.
Szpital
był potężny, jasny i sterylny, podobny tysiącom innych, z lekarzami w białych
kitlach spieszącymi przez korytarze i pielęgniarzami opiekującymi się
pacjentami. W jednym pokoju rodzina witała budzącego się ze śpiączki mężczyznę,
w następnym ktoś po raz ostatni trzymał na rękach swoje maleńkie dziecko. Cały
budynek pachniał środkami do dezynfekcji i łzami- zarówno tymi szczęścia i jak
rozpaczy.
Marinette
znała drogę do sali w której leżał Strażnik. Wjechała windą na trzecie piętro i
ponownie podeszła do dyżurki. Tam została już rozpoznana- panie z intensywnej
opieki wiedziały, że jest jedyną bliską osobą i wpuszczały ją bez zadawania
pytań. Sprawę ułatwił fakt, że ranny Fu wciąż powtarzał imię dziewczyny gdy
został tu przywieziony. Z resztą nie miało to znaczenia- ważne było jedynie to,
że gdy staruszek ją widział, uśmiechał się na tyle na ile umiał. Jej wizyty
sprawiały mu przyjemność, a chociaż nikt nie powiedział tego na głos, Wangowi
Fu nie zostało już zbyt dużo czasu na przyjemności. Z obrażeniami, których
doznał w ‘nietypowym pożarze’ nikt nie łudził się, że opuści budynek szpitala
inaczej, niż w trumnie. Marinette była tego świadoma, ale próbowała maskować
swój niepokój o życie Strażnika. Na chwilę zatrzymała się przed drzwiami z
mlecznego szkła i wzięła kilka głębokich wdechów. Udekorowała piegowatą twarz
szerokim uśmiechem i weszła do środka, modląc się by usłyszeć spokojne, równe
pikanie aparatury. Tym razem los się do niej uśmiechnął.
Drobny
staruszek o azjatyckich rysach leżał w za dużym dla niego łóżku szpitalnym,
które w połączeniu z białym prześcieradłem okrywającym jego mizerne ciało jak
całun, upodabniało go raczej do wyjątkowo brzydkiej, porcelanowej lalki niż do
żywego człowieka. Gdyby nie delikatny ruch klatki piersiowej unoszącej się w
rytm oddechów, można by pomylić całą scenę z makabrycznym domkiem dla lalek
taniej podróbki Barbie (Wow, elektro-kardiomonitor naprawdę pika! Jej
włosy pachną dezynfektantem!) Gdy pojawienie się Mari zakłóciło ciszę
panującą w sali, Wang Fu otworzył ospale skośne oczy i spojrzał w kierunku
drzwi. Na widok Marinette uśmiechnął się lekko i ogromny ciężar spadł z serca
dziewczyny- czy raczej podniósł się z niego na cienkim sznurze, czekając na
odpowiedni moment by znów ją przygnieść.
-Dzień
dobry, Mistrzu. Jak się dzisiaj czujesz?- Pytanie było czysto grzecznościowe-
wystarczyło na niego spojrzeć by wiedzieć, że jego równie grzecznościowa
odpowiedź była stekiem bzdur.
-Świetnie.
Z każdym dniem nabieram sił. Myślę, że za niedługo będę mógł wrócić do domu.-
Całkowity brak nadziei czy przekonania w głosie starca raził prawie tak bardzo
jak absurdalna wielkość jego łóżka szpitalnego. Już nie był jak lalka Barbie
tylko kukiełka brzuchomówcy- chociaż słowa wydawały się wychodzić z jego ust,
doskonale wiedziałeś, że nie pochodzą z jego wnętrza. Były tylko formułką
stworzoną by nie martwić jedynej odwiedzającej. Marinette przyjęła jego słowa
delikatnym skinieniem głowy, ale nie siliła się na nic więcej. Zamiast tego
zaczęła relacjonować ostatnie 24 godziny w swoistym nieformalnym raporcie.
Opisała kolejną akumę, a także nietypowe zachowanie Szczęśliwego Trafu. Tikki,
która w tym czasie zdążyła usiąść na ramieniu dziewczyny, potwierdziła, że nie
wie czemu jej moc tak się zachowuje. Nikt nie wspomniał o najbardziej
prawdopodobnej możliwości- Złotym Mężczyźnie, jakby sama myśl o jego osobie,
miała go przywołać. Fu zmarszczył czoło, myśląc nad tym, co usłyszał. Im więcej
ataków opisywała mu Biedronka, tym lepiej dostrzegał zamiary złotookiego
uosobienia zła, które panoszyło się w Paryżu.
Wang
Fu nie wiedział o nim zbyt wiele. Doskonale rozumiał, że rozpoczęła się walka
(chociaż ‘On’ pewnie użyłby słowa ‘gra’) o znacznie więcej, niż jedno miasto,
nawet tak ważne jak Miasto Miłości. Fu wiedział jednak, że w obliczu takiego
zagrożenia, boski byt, który wieki temu obdarował ludzkość magicznymi
przedmiotami mającymi chronić ich przed podobnymi Aureliusowi, wróci by
osobiście pokierować wygnaniem potwora raz i na zawsze. Miłość powróci i
zatryumfuje, co do tego nie miał żadnych wątpliwości.
Pielęgniarka- drobna blondynka o
delikatnych rysach- wsunęła głowę do Sali przez uchylone drzwi i poinformowała
ich obu że czas zakończyć odwiedziny. Marinette pożegnała się grzecznie i
opuściła pachnący lekami i łzami budynek szpitala. Teraz naprawdę wracała do
domu pomóc, jak to ujęła pod szkołą ‘z tortowaniem pieca’. Na wspomnienie
swoich własnych słów westchnęła przeciągle, rumieniąc się jak burak. Znowu się
wygłupiła. Nie ważne ile razy ćwiczyła przed lustrem mówienie do jednego z
licznych zdjęć złotowłosego modela, gdy stał obok, jej wypowiedzi były
ekwiwalentem przejechania ręką po klawiaturze- pozbawiony jakiegokolwiek sensu
bełkot.
-Och,
czemu on tak na mnie działa, Tikki?- Jęknęła cicho do czerwonej istotki
siedzącej w jej torebce.
-Nie
przejmuj się, Marinette.- Kwami odpowiedziało tym samym przesiąkniętym spokojem
i mądrością głosem, co zawsze.- Kiedyś ci się uda.- Fiołkowooka dziewczyna
słyszała już te słowa tyle razy, że zamiast nadziei, budziły irytację.
Wzruszyła ramionami- może tak, może nie- a potem przyspieszyła kroku- przecież
piec nie stortuje się sam.
Drzwi do ogromnego, luksusowego pokoju
otworzyły się powoli, rozpraszając wieczorny półmrok. Obiekt westchnień prawie
wszystkich nastolatek w Paryżu powoli wszedł do środka, garbiąc się ze
zmęczenia. Po kilkugodzinnej sesji zdjęciowej i zajęciach szermierki był obolały
i wyczerpany do granic możliwości. Blondyn nie marzył o niczym innym niż kilka
godzin snu bez ataku akumy, albo kolejnego obowiązku. Z trudem dotarł do celu,
którym było jego łóżko i z nieopisaną ulgą opadł na miękki materac. Pozwolił by
powieki zamknęły się na jego szmaragdowych oczach i dosłownie zapadł się w
błogą nicość.
Plagg,
najciszej jak tylko mógł, podniósł torbę z książkami swojego właściciela i
odsunął ją na bok, po czym otulił chłopaka kocem, który leżał złożony w nogach
łóżka. Wiedział, że za dwie- trzy godziny Adrien wstanie i pójdzie na patrol.
Niezależnie od swojego zmęczenia, nigdy nie zaniedbałby obowiązków
superbohatera. Więc teraz chciał, by jego ludzki kompan zaznał zasłużonego
odpoczynku
Plagg
też był zmęczony (siedzenie w torbie cały dzień jest takie wyczerpujące!) szczególnie,
że od jakiegoś czasu męczyły go koszmary. Miał dziwne przeczucie, że stało się
coś złego, że Wayzz i reszta kwami miały kłopoty. Nie spotykał się z
mieszkańcami Cudownej Szkatułki od dosyć dawna. Adrien był zbyt zabiegany, by
wpaść na pogawędkę do Mistrza Fu, a ta irytująca sekretarka i ogromny,
małomówny ochroniarz bez przerwy dyszeli im w kark, więc nie pozostało nic
innego, jak tylko ufać mądrości i przezorności Mistrza.
Kocie
kwami leżało chwilę w ciemnym pokoju, wsłuchując się w spokojne oddechy swojego
przyjaciela, powoli zapadając w płytki sen, gdy kojący mrok rozproszyło światło
lamp, brutalnie budząc zarówno młodego herosa jak i jego wierne (na kocie
standardy) kwami. Plagg natychmiast schował się pod łóżkiem, ledwo unikając
zauważenia przez intruza. Spodziewał się Natalie przypominającej zmordowanemu
nastolatkowi o kolejnym obowiązku zapisanym na tablecie równie barwnym, co jej
osobowość, ale ze swojej kryjówki zobaczył czerwone nogawki markowych spodni i
białe, męskie buty. Gabriel Agreste stał u drzwi pokoju swojego syna, czekając
aż jasne światło przepędzi resztki snu z głowy chłopaka.
Król mody we własnej osobie mierzył Adriena
pełnym dezaprobaty spojrzeniem zza oprawek okularów. Gdy świeżo obudzony
oprzytomniał na tyle, by zrozumieć, co się do niego mówi, mężczyzna zatrzasnął
z hukiem drzwi, jakby przypominał o swojej obecności. Szmaragdowe oczy, wciąż
lekko mętne, ale świadome, zatrzymały się na wysokiej, nieruchomej figurze
intruza, czekając na jakiekolwiek słowa wyjaśnienia.
-Opuściłeś
się w nauce.- Gabriel nie owijał w bawełnę. Nie czekał też na zbędne wymówki.
Kontynuował listę przewinień, nie spuszczając stalowoszarych oczu ze swojego
syna.- W szkole jesteś nieobecny, przysypiasz na lekcjach. Na zajęciach z
szermierki twoje ruchy są niepewne. Co. Się. Dzieje?- W pytaniu nie było ani
śladu troski czy zmartwienia. Gabriel brzmiał jak pracodawca niezadowolony z
wyników pracownika. Nie obchodziło go, czy jego syn ma jakiś problem, chciał
tylko wiedzieć, jakim prawem śmie go zawodzić.
Adrien
spuścił wzrok i wpatrzył się w swoje skarpetki, nie mogąc sobie przypomnieć,
kiedy zdążył ściągnąć buty. Nie próbował się tłumaczyć, czekał tylko na
wymierzenie kary. Nawet nie żałował swoich przewinień, był zwyczajnie zbyt
zmęczony na poczucie winy. Gdy młody model stwierdził, że Król Mody skończył
deklamować listę skarg i zażaleń, wymamrotał zdawkowe „Przepraszam, ojcze.”
Wciąż nie podnosząc oczu. Choć próbował wzbudzić w sobie szczery smutek, odnalazł tylko irytację. Przecież nie opuścił
się aż tak bardzo. Mój Boże, idealny synalek ma 5- zamiast 6? I co z tego,
że nie szło mu za dobrze na szermierce? Czy musi we wszystkim zawsze być
najlepszy? Przecież nie robi tego z własnej woli. Nie obija się, tylko co noc
ratuje wszystkich mieszkańców Paryża, wliczając w to górującego nad nim niewdzięcznego
gbura. Adrien zacisnął dłonie w pięści, modląc się, by ojciec jak
najszybciej opuścił jego pokój. Niech tylko wyjdzie zanim chłopak powie coś,
czego będzie szczerze żałować.
Gabriel
miał jednak inne plany. Nie wymierzył synowi kary- jeszcze nie teraz. Widział
ten zmęczony, wściekły cień przemykający po młodej twarzy, czekający na
właściwy moment, by doprowadzić do wybuchu. Stał więc i cierpliwie czekał,
świdrując młodzieńca uważnym spojrzeniem.
-Zadałem
ci pytanie.- Gabriel postanowił jeszcze go podrażnić. Wziąć markowy kij i
wetknąć go w mrowisko nastoletnich emocji, zmusić do reakcji. Bezskutecznie-
chłopak nawet na niego nie spojrzał, tylko jakby skulił się w sobie. Paląca wściekłość
na chwilę zawładnęła Królem Mody. Gwałtownym ruchem chwycił za złotą czuprynę i
pociągnął do góry, zmuszając chłopaka do nawiązania kontaktu wzrokowego. W
zielonych oczach odbił się szok pomieszany ze strachem. Gabriel jeszcze nigdy
nie potraktował syna w ten sposób, chociaż przyznać trzeba, że w pierwszym
odruchu Król chciał ukarać swego nieposłusznego bachora znacznie surowiej i
boleśniej. Resztką pozostałego rozsądku zmusił się do zaprzestania na jednym
szarpnięciu. -Patrz na mnie gdy do Ciebie mówię.- Wysączył przez zaciśnięte
zęby. Gdy upewnił się, że chłopak nie odważy się odwrócić wzroku, puścił go i
postąpił krok do tyłu.
-Nie
wolno ci spotykać się z twoimi znajomymi.- ostatnie słowo praktycznie
wypluł.- Po szkole możesz uczęszczać na zajęcia dodatkowe, ale po nich
natychmiast wracasz do domu. Zrozumiano?- Para szmaragdowych oczu rozszerzonych
strachem i podkrążonych ze zmęczenia nie opuściła jego twarzy ani na chwilę, gdy
blondyn posłusznie kiwał głową. Gabriel zmusił się do delikatnego uśmiechu, czy
raczej stonowanego drgnięcia kącików ust. Odwrócił się w stronę drzwi, nie
siląc się na ‘dobranoc’. Wszystko zgodnie z planem. Prawie.
Idąc do swojej sekretnej komnaty, Gabriel
jednocześnie przeklinał i błogosławił swój temperament. Nie chciał sprawić
chłopakowi bólu. Zamierzał jedynie wypełnić czarę goryczy po sam brzeg,
stworzyć akumę, którą może mógłby kontrolować.
Od
kiedy coś zawładnęło nad Scorpiusem dwa tygodnie temu, każda jego kreacja
kończyła jako demoniczna abominacja niosąca śmierć i zniszczenie. Co noc, a
czasem kilka razy dziennie, złota moc przejmowała kontrolę, robiąc z mistrza
kukiełek zwyczajnego gapia. Gabriel odkrył nawet, że nie może przemienić się z
powrotem, dopóki nie dopełni się wola tego Czegoś. Koniec końców był równie
wyczerpany i skołowany co młodociani obrońcy Paryża. Stąd ów wybuch
wściekłości, która pierwotnie nie była nawet skierowana na jego syna, tylko na
nieznaną istotę mieszającą mu szyki, robiącą z niego potwora, którym nigdy nie
chciał się stać. Ale tym razem będzie inaczej. Tak. Tym razem się uda. Musi.
Muszę odzyskać kontrolę.
Nawet
nie zauważył kiedy dotarł do tajemnego przejścia ukrytego pod obrazem jego
‘zaginionej’ małżonki. Nie wiedział, jak długo stał, patrząc w jej zielone
oczy, powtarzając w myślach jak mantrę lub modlitwę ‘Musi mi się udać’.
Sekretną
windą zjechał do podziemi i pospiesznie udał się do komnaty, w której chował
swój najmroczniejszy sekret. Gabriel wyjął z małego pudełka fioletową broszkę w
kształcie motyla i przypiął ją sobie do czerwonej chustki na szyi. Fioletowe
kwami potraktował równie ciepło, jak kilka minut temu własnego syna, całkowicie
ignorując ciche „Witaj, mistrzu”. Ponurą komnatę wypełniło jasne światło, gdy
Król Mody przyjął formę Władcy Ciem. Machinalnie wyciągnął przed siebie rękę,
pozwalając, by usiadł na niej mały, biały motylek. Tak, jak robił to już setki
razy. Jednak teraz zawahał się. Pozostawał jeszcze jeden problem. Jeden wspólny
mianownik jego ostatnich ‘tworów’. Każdy z nich, począwszy od małego Leosia,
krótko po uratowaniu przez Biedronkę popełnił samobójstwo. Jeśli znów stracę
kontrolę, stracę Adriena. To coś go zabierze. Obleczona w czarną rękawiczkę
dłoń zadrżała lekko, płosząc białego motyla. Zanim jednak owad zdążył umknąć,
ta sama ręka złapała go, przeobrażając w narzędzie zniszczenia. Uda się. Tym
razem znam ofiarę, wiem, jak ją kierować. Jeśli ‘to’ znowu spróbuje się
wmieszać… Wojownicza buta zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. Co
wtedy? Nie miał pojęcia, ale gotów był podjąć to ryzyko. Doszedł zbyt daleko,
by teraz się wycofać.
-Leć,
moja mała akumo! Przynieś wolność… nam obojgu! - Rozłożył dłoń, na której
siedział motyl o kruczoczarnych skrzydłach. Akuma wzniosła się w powietrze by
spełnić ponury obowiązek. Wyleciała przez otwarte okno i zatoczyła duży łuk na
rozgwieżdżonym niebie, kierując się do uchylonych drzwi wejściowych czekających
na nią jak na zaproszonego gościa. Później w stronę pokoju młodego modela.
Władca Ciem zacisnął dłonie w pięści i wstrzymał oddech, nie mogąc znieść
oczekiwania. Już za chwilę…
Adrien siedział na łóżku z nogami pod
brodą, oparty plecami o wezgłowie. Wpatrywał się ślepo w spowitą mrokiem
przestrzeń przed sobą. Nagły wybuch ojca przepędził senność, zostawiając
chłopaka sam na sam z jego myślami. Skóra głowy wciąż tępo pulsowała w miejscu,
za które szarpnięto, przypominając o tym, kto tu jest u władzy. Gabriel nigdy
nie zrobił czegoś takiego i chociaż ostatnio wydawał się ponury i zmęczony, chłopak
nie spodziewałby się po własnym ojcu sprowadzenia się do przemocy- przynajmniej
tej fizycznej.
Młody
model westchnął przeciągle, szukając wzrokiem Plagga, dziękując mu w duszy za
szybką reakcję. Adrien nie wiedziałby jak wytłumaczyć ojcu widok uosobienia
destrukcji w postaci dziwnego, latającego kota wyjadającego im zapasy sera z
lodówki.
Czarna istotka wychyliła nieproporcjonalnie
dużą głowę spod łóżka, błyskając w mroku kocimi ślepiami. Gdy kwami upewniło
się, że może wyjść, szybko wzbiło się w powietrze i usiadło na ramieniu
blondyna, wtulając się w jego policzek. Plagg nie miał pojęcia co powiedzieć,
by pocieszyć swojego strażnika. Szkoda, że nie ma tu Tikki, ona zawsze
znajduje właściwe słowa. Chwilę zbierał w sobie odwagę- wyrażanie emocji niezwiązanych
z serem nigdy nie było jego mocną stroną. -Zanim jednak kocie kwami zdążyło
cokolwiek z siebie wydusić, Adrien wstał i podszedł do okna, otwierając je
pilotem.
-Już
prawie czas patrolu.- Mruknął bez cienia ekscytacji, którą kiedyś budziła w nim
profesja superbohatera.- Nie każmy Biedronce czekać.
Wbrew
wrodzonemu lenistwu, Plagg nie oponował. Liczył tylko na to, że spacer pod
gwieździstym niebem choć trochę poprawi humor złotowłosego modela.
Na
dźwięk magicznych słów ‘Wysuwaj pazury’ wypowiedzianych z entuzjazmem pasującym
bardziej do borowania zęba niż aktywacji nadnaturalnych mocy, wygniecioną
bluzkę zastąpił skórzany kostium, a twarz, na widok której mdlały chmary
nastolatek zakryła maska. Czarny Kot wymknął się przez wielkie okno,
zostawiając za sobą troski swojego codziennego życia. Nawet
jeśli ostatnio bycie bohaterem stało się nieporównywalnie trudniejsze, niż
dawniej, magiczny strój wciąż dawał mu poczucie wolności.
Z
łatwością przeskakiwał z dachu na dach, ciesząc się delikatnym chłodem i coraz
bardziej oddalając się od domu. Pędził jak wiatr, odzyskując chęć do głupich
żartów, których tak strasznie nie cierpiała jego partnerka. Teraz widmo
wściekłego ojca wydawało się odległe i nierzeczywiste. Nie liczyło się nic,
tylko tu i teraz i…
-Biedronka!-
Drobna postać w czerwonym stroju opierała się o komin jednego z domów. Na widok
zbliżającego się partnera, wymownie postukała prawą dłonią w lewy nadgarstek. Im
bardziej się do niej zbliżał, tym lepiej widoczna stawała się irytacja
wymalowana na jej pięknej, tajemniczej twarzy, chociaż Adrien dałby głowę, że
spóźnił się co najwyżej kilka minut. Ignorując jej ponaglający gest i kwaśną
minę, zgiął się wpół w głębokim ukłonie, odsłaniając śnieżnobiałe zęby w
szerokim uśmiechu.
-Wybacz
spóźnienie, milady, ale jak wiesz, koty nie znają się zbyt dobrze na zegarach.-
Bohaterka nie zaszczyciła jego żartu nawet zirytowanym prychnięciem. Założyła
ręce na piersi i przeniosła spojrzenie fiołkowych oczu na panoramę Paryża
rozjaśnioną jedynie światłem lamp ulicznych. Dawniej ten widok wydawał się
piękny, teraz budził strach. W każdym zacienionym zaułku wydawał się czyhać
nowy potwór, gotów rozerwać ich na strzępy. Chwilę stali w milczeniu, wręcz
przekonani że nagły wybuch lub krzyki oznajmią nowe zagrożenie, ale miasto było
niebywale ciche i spokojne. Biedronka zamachnęła się swoim jojo i płynnym
ruchem huśtnęła się w stronę Wieży Eiffla. Czarny Kot natychmiast podążył za
nią, lekko zdziwiony jej małomównością. Dotarli na szczyt Wieży i przysiedli na
poręczy tarasu widokowego. Złotowłosy heros postanowił nie przerywać na razie
ciszy i jedynie posyłał swojej ukochanej niepewne spojrzenia. Biedronka zdawała
się zbyt zajęta własnymi myślami, by w ogóle to zauważyć. Trwało to kilkanaście
minut ale Kot w końcu nie wytrzymał. Nerwowo odchrząknął i zaczerpnął powietrza,
licząc że cudowna partnerka chociaż znowu
skarci go wzrokiem. Zamiast tego został zignorowany.
-Eeeem, Krop... Biedronko?- W porę powstrzymał się przed użyciem irytującego ją przezwiska.
Fiołkowe oczy powoli skupiły się na jego zamaskowanej twarzy, wyrażając skrajne
zmęczenie i irytację. Ale też nieme pytanie, o powód dla którego jej
przeszkadza, co postanowił wykorzystać by dla odmiany zamiast żartu powiedzieć
coś budującego. Przynajmniej trochę uspokoić swoją przyjaciółkę i okazać jej
wsparcie.- Ostatnie tygodnie były ciężkie i przerażające…- Zamilkł, szukając
odpowiednich słów i czekając na jakąkolwiek reakcję, a gdy odpowiedziała mu
tylko cisza, kontynuował.- Wiem, że jest ci ciężko i jeśli chcesz o tym
porozmawiać, albo… albo…- Nie mógł dalej mówić, bo głos mu się załamał. Dla
niego to też był ciężki okres, zarówno przez akumy jak i ojca. Potrzebował jej,
swojej partnerki i ukochanej, ale chciał też w razie potrzeby posłużyć jej
pomocą. Przez chwilę, w której zbierał w sobie siłę by kontynuować, wydawało mu się że coś usłyszał. Podobne do
chrząknięcia, lub prychnięcia. Pewnie to tylko wiatr świszczący w
zakamarkach Wieży. Nie miało to dla niego w tamtej chwili znaczenia.
-Nie ważne, co się stanie, zawsze możesz na mnie liczyć.- Zakończył, patrząc na
migające w dole światła samochodów i okien. Tysiące ludzi żyjące swoje normalne
życia wierząc, że bohaterowie Paryża zapewnią im bezpieczeństwo. Znowu usłyszał
ten dziwny dźwięk i tym razem spojrzał na jego źródło- Niesamowitą Biedronkę
siedzącą po jego lewej stronie. Dziewczyna skrywająca się pod czerwoną maską
przygryzała usta i ku zdziwieniu Czarnego Kota, ledwo powstrzymywała się od
śmiechu. Gdy ich oczy się spotkały, wreszcie nie wytrzymała i parsknęła jak po
usłyszeniu znakomitego żartu. Jednocześnie z fiołkowych oczu popłynęły łzy.
-Ty…
ty… nie masz pojęcia…- Biedronka wydukała pomiędzy wzbierającymi w niej falami pozbawionego
prawdziwej wesołości chichotu. Wzięła wdech by uspokoić mowę.- Nie masz
pojęcia, przez co przechodzę. Akumy, dom, szkoła… i wiesz co jest najlepsze? To
nie wszystko! Ten potwór dopadł Mistrza Fu… Strażnik leży w szpitalu i umiera,
Kocie. A ja przychodzę każdego dnia i patrzę jak powoli odchodzi. Wszystkie
miracula poza naszymi zniknęły, a Fu podejrzewa że już zostały zniszczone…
Zniszczone, rozumiesz? Ten ktoś, ‘Złoty Mężczyzna’, ten sam który prawie
usmażył nas żywcem w noc walki ze Scorpiusem, jest w stanie obrócić w proch
jedyne przedmioty, które dają nam jakąkolwiek ochronę czy możliwość stawiania
oporu. Każdego dnia budzę się ze świadomością, że nie mamy szans na pokonanie
go. Mistrz mówi mi jedynie, że mam zaufać jakiemuś magicznemu czubkowi, jakby
tych było nam za mało, a ty? Ty przychodzisz i stwierdzasz, że ‘Wiesz że jest
mi ciężko’.- Otarła łzy z piegowatych policzków i wzięła urywany oddech. -Pozwól,
że dam ci radę, ‘kotku’. Daruj sobie te ograne śpiewki i współczucie, bo żadne
z nas nie może sobie na nie pozwolić. Musimy być gotowi na wszystko, bo nawet
najmniejszy błąd może prowadzić do śmierci jednego z nas. A wtedy to drugie
musi wstać i walczyć dalej. Więc przestań się nad sobą użalać i zapomnij o
swoim dawnym życiu. Bo już nikt nam nie pomoże, nikt nie pokaże co mamy robić.
Zostaliśmy całkiem sami.- Gdy wyrzuciła
z siebie ostatnie słowa, wprawnym ruchem zamachnęła się swoim magicznym jojem i
zniknęła w mroku nocy, ani razu nie spoglądając na swojego partnera.
Czarny Kot jeszcze długo siedział na jednej
z metalowych belek Wieży Eiffla wpatrując się w horyzont i na zmianę
przeżywając atak furii jego ojca i wściekły wybuch Biedronki. Przecież on tylko
chciał pomóc… Nie miał pojęcia o tym w jak złym znaleźli się położeniu i jak
fatalnie czuła się jego partnerka. A skoro już mowa o rzeczach, które jakoś go
ominęły… Mistrz Fu leżał w szpitalu, Cudowna Szkatułka została skradziona, a on
nic o tym nie wiedział? Dlaczego Biedronka nic mu nie powiedziała? Czy naprawdę
aż tak bardzo mu nie ufała? Na przemian wzbierał w nim smutek, żal, strach i
poczucie winy, wprawiając okryte czarnym kostiumem ciało chłopaka w
spazmatyczne drganie. Blondyn z trudem powstrzymywał się od płaczu, ale gdy po
raz kolejny przypomniał sobie widok fiołkowych oczu, które tak kochał,
wpatrujących się w niego ze złością, smutkiem i od dawna skrywanym strachem,
któremu nie mógł nijak zaradzić, przelała się czara goryczy a z kocich ślepi
popłynął strumień gorących łez. To jeszcze bardziej zabolało Czarnego Kota. Czuł
się bezsilny i słaby. Żałosny. Nie był w stanie postawić się ojcu ani pomóc
swojej partnerce. Potrafił tylko siedzieć i wyć jak małe dziecko. Można by
pomyśleć, że młody heros stał się idealnym celem dla małego, czarnego motylka
niosącego klątwy i obietnice na swoich delikatnych skrzydełkach. Tylko że
Władca Ciem miał teraz własny problem i nie był nim fakt, że jego nastoletni
syn zniknął ze swojego pokoju- Gabriel nie miał o tym pojęcia ponieważ akuma
nigdy nie dotarła do uchylonych drzwi pokoju chłopaka. Zamiast tego stanęła w
płomieniach w chwili gdy przekroczyła próg Willi Agreste’ów. Próba stawiania
oporu przez Władcę Ciem została zauważona i natychmiast zduszona. A niesubordynacja
posiadacza miraculum motyla wręcz prosiła się o reprymendę.
W momencie, gdy jego akuma dokonała
spontanicznego spalenia w przedsionku jego domu, dodając lodowatym, marmurowym
ścianom i podłodze złotego rumieńca, po ciele Gabriela Agreste’a rozszedł się rozdzierający
ból. Zaskoczony mężczyzna upadł na kolana, łapiąc się za klatkę piersiową, gdy
jego płuca odmówiły współpracy, ściśnięte w niewidocznym uścisku naprężonych
mięśni. Każdy milimetr ciała Władcy Ciem wydawał się jednocześnie palić żywym
ogniem i rozpadać. Gdyby mógł, Gabriel wrzeszczałby jak zarzynane prosię- pewnie
wołając swoją wierną asystentkę, lub tego dryblasa, który robi za niańkę jego
syna, albo klasycznie darłby się ‘aaaa’ jak większość ludzi, bo w chwili paniki
ciężko jest sobie przypomnieć nawet imiona swoich najbliższych. Gdy twoje
wewnętrzne zwierzę zwietrzy śmiertelne zagrożenie, umysł właściwie przestaje
myśleć. Aurelius nie pokazał się tego wieczoru zbuntowanemu Papilo* ale dał mu
się usłyszeć. Ten sam ciepły, głęboki, męski głos, który był ostatnim dźwiękiem,
jaki szanowny Pan Wang- Król Głupców- Fu usłyszał przed przejściem na
emeryturę, rozbrzmiał pod czaszką Władcy Ciem z siłą gromu. Nowa, ale równie
bolesna sensacja wydusiła ze skulonego na podłodze Gabriela piskliwy jęk, ale największe
cierpienie spowodowały same słowa i beztroski ton wypowiedzi, miażdżące na
proch wszelkie nadzieje o uwolnieniu się spod wpływów magicznego Czegoś.
-E-e-ee, nie ma uciekania Gabe. Czy nikt ci nigdy nie powiedział, że przedstawienie musi trwać?
SłowniczekWang (王) (chin.)- król
Gratias ago,
iuvenis. Dei, valde frigidius ibi est! (łac.)- Dziękuje, chłopcze. Bogowie, jak
tam zimno!
Qīn rù zhě (侵入者) (chin.) – Intruz
Wēi xié (威胁) (chin. ) - Zagrożenie
Cessā
(łac.)- Zatrzymaj się
Sufficiet, fili (łac.)- Wystarczy, dziecko
Papilo (łac)- motyl